W czasach młodości księżnej Daisy von Pless liczyły się w Londynie dwa uniwersalne studia fotograficzne: Bassano i Lafayette. Rodzina Daisy korzystała z usług tego ostatniego. Większość znanych nam portretów jej rodziców, rodzeństwa i jej samej zostało wykonanych przez Lafayette’a. To właśnie u niego księżna odbyła dwie sesje zdjęciowe w 1898 i 1901 roku, które zaowocowały dzisiaj już ikonicznymi portretami. Dekadę później odwiedziła z synkami kolejne studio, które w międzyczasie zdobyło sławę. Było to atelier prowadzone przez Ritę Martin, która uwieczniła Daisy w jej słynnych perłach i jako matkę uroczych synów – ośmioletniego Hansela i czteroletniego Lexela [fot. 1].
Wśród zachowanych do dzisiaj „oficjalnych” portretów księżnej brakowało mi zawsze zdjęcia z okresu jej wczesnego macierzyństwa. Podejrzewałam, że musiało zostać zrobione i że gdzieś jednak istnieje. Nie wierzyłam bowiem, żeby Daisy nie skorzystała z usług słynnej fotografki-pionierki Alice Hughes, do której podążały z pociechami wszystkie jej dystyngowane angielskie koleżanki [fot 2–5]. Po latach poszukiwań w końcu się na nie natknęłam i oto mam przyjemność je tutaj zaprezentować. Zrobione w 1901 roku zdjęcie pokazuje księżną z jednorocznym maleństwem Hanselem [fot. 6].
Alice Hughes (1857-1939) była córką znanego malarza portrecisty Edwarda Hughesa. Jej przygoda z aparatem zaczęła się od fotograficznego dokumentowania twórczości ojca. Po studiach fotograficznych na Londyńskiej Politechnice otworzyła w 1891 roku swoje własne atelier przy ulicy Gower Street, stając się tym samym pierwszą w stolicy kobietą zajmującą się zawodowo tą dziedziną. Arystokratyczne znajome ojca były jej pierwszymi modelkami i otworzyły jej drogę do kariery, której apogeum przypadło na lata 1893-1910. Jednakże nie była ona tak oblegana, jak Bassano czy Lafayette, bo specjalizowała się wyłącznie w portretach młodych kobiet i matek z dziećmi. Majątek ojca sprawił, że nie musiała rozwijać swojego biznesu dla finansowych zysków. U szczytu sławy zatrudniała wprawdzie asystentów, ale nigdy nie utraciła pełnej kontroli nad artystyczną stroną portretów robionych w jej studiu. Od początku też wypracowała metodę relacji z klientkami, której rygorystycznie się trzymała: latami śledziła ich losy w kolumnie towarzyskiej dziennika „Daily Mail” i prowadziła z nimi osobistą korespondencję. Nic więc dziwnego, że w ciągu dwudziestu lat istnienia jej pracowni przy Gower Street dziesiątki kobiet, które fotografowała jako dzieci, wracały po swój portret jako nastolatki, potem w stroju debiutantki na dworze królewskim, później jako narzeczone lub mężatki, aż wreszcie jako młode matki z pociechami.
Ciekawostką jest, że Alice Hughes była zwolenniczką światła dziennego i nic nie było w stanie zmienić jej postawy, choć oznaczało to zmniejszenie liczby posiedzeń jesienią i zimą. Obszerne okna swojego studia wyposażyła w zasłony, którymi często – ku zaciekawieniu fotografowanych dzieci – musiała manipulować dla uzyskania odpowiedniego efektu. Inną jej ekstrawagancją było drukowanie zdjęć tylko na drogim papierze platynowym lub nieco tańszym węglowym. Powszechnie wtedy stosowany srebrny papier odrzuciła ze względu na gorszą jakość końcowego rezultatu i skłonność do płowienia.
Choć sama nie miała potomstwa, Alice, która całą młodość spędziła opiekując się młodszym rodzeństwem, nabyła dużej cierpliwości i dobrego podejścia do maluchów. W czasie ich wizyt atelier przekształcało się w małą menażerię. Był tam zawsze pies: najpierw czarny pudel Negro, potem śnieżnobiała Bianka, która, notabene, stała się idealnym „psem studyjnym”, rozumiejącym i odpowiednio reagującym na dźwięki aparatu. Były tam też dwa króliki, kot, gołębie, a czasem nawet kucyk.
Obserwując zabawę dzieci ze zwierzętami, Alice oczekiwała momentu, kiedy przybiorą podczas niej naturalną pozę. Wtedy szybko naciskała migawkę [fot. 7]. Większą grupę ustawiała piramidalnie, by objąć obiektywem każdego z jej członków [fot. 2, 4]. Jednakże mistrzynią w pełni tego słowa znaczeniu była w intymnych portretach matek z dziećmi [fot. 3, 5], które aranżowała w najmniejszych detalach, włącznie z przedyskutowaniem przed wizytą strojów, w jakich będą fotografowani. Preferowała powiewne, długie, białe suknie dzienne z dekoltami dla kobiet, zaś dla dzieci i dziewczynek śliczne, pełne koronek ubranka, jak na ilustracjach Kate Greenway.
Wypracowanie najkorzystniejszej dla klientki pozy stanowiło dla Alice podstawę udanego portretu. Była pod tym względem nieustępliwa, rygorystycznie odrzucając sugerowane przez zleceniodawczynie ujęcia, jeśli uznała, że nie będą dla nich korzystne. Sam akt pozowania odbywał się za zamkniętymi drzwiami studia, tylko w obecności fotografki i zainteresowanej osoby. Trzeba przyznać, że miała do tego doskonałe oko, a artystyczny instynkt słusznie jej podpowiadał, które niedoskonałości urody czy wady proporcji należało ukryć. Zbyt dużą stopę lub niezgrabną dłoń usuwała w cień. Pękiem lilii (bezwarunkowo prawdziwych i świeżych!) skracała za długie ręce lub przełamywała zbyt ostre fałdy sukien. Za małe oczy lub za długi nos kamuflowała romantycznym skłonem głowy.
Co więcej, zdolność patrzenia na klientkę tylko w biało-czarnych barwach pozwalała jej szybko odrzucić sugestywne kolory urody i zobaczyć ją, jak na pozytywie przyszłej fotografii. Wynikiem były w większości „udoskonalone” portrety pięknych kobiet, oczywiście niezwykle popularne wśród jej klientek i przez to jedne z najdroższych w Londynie.
Rzadko kiedy sesja zdjęciowa kończyła się na jednym ujęciu. Dlatego wierzyć możemy, że wizyta księżnej Daisy z malutkim Hanselem w studiu Alice Hughes przyniosła więcej wersji tego portretu. Miejmy nadzieję, że wygrzebiemy je kiedyś w którymś z zakurzonych archiwów.
Autorka tekstu: Barbara Borkowy